Kiedy buddyzm staje się nową maską
Przejście na buddyzm często porównuje się do wkroczenia na nową ścieżkę życia. Ale co dzieje się, gdy ta ścieżka zaczyna zasłaniać to, kim jesteśmy naprawdę? Wielu zachodnich konwertytów wpada w pułapkę odgrywania roli idealnego buddyjskiego wyznawcy, tracąc przy tym kontakt z własną historią, emocjami i nawet poczuciem humoru. Buddyjskie sutry mówią o przebudzeniu, ale nigdzie nie znajdziemy wskazówek, by wyrzekać się siebie w imię duchowego doskonalenia.
Pani Marta, psychoterapeutka z Warszawy, która od dziesięciu lat praktykuje zen, opowiada o pacjentach przytłoczonych duchową poprawnością: Przychodzą do mnie ludzie, którzy godzinami medytują, ale nie potrafią już spontanicznie zareagować, gdy coś ich rozbawi. Stali się karykaturą tego, jak wyobrażają sobie idealnego buddystę.
Kulturowe korzenie versus duchowa adopcja
Problem głębiej tkwi w próbie przeszczepienia wschodniej tradycji na grunt zachodniej psychiki. Buddyzm tybetański czy zen wyrosły w konkretnym kontekście historycznym i społecznym, którego nie da się odtworzyć w Europie czy Ameryce. Kiedy Polak przywdziewa tradycyjne szaty mnicha, nie staje się nagle Himalajczykiem – a próby takiej metamorfozy często prowadzą do wewnętrznego rozdarcia.
Jakub, który spędził trzy lata w buddyjskim klasztorze w Indiach, wspomina: Na początku starałem się wszystko robić jak miejscowi – od sposobu jedzenia po mimikę twarzy. Dopiero gdy pewien lama powiedział mi 'Nie musisz przestać być Polakiem, żeby obudzić w sobie Buddę’, coś we mnie pękło. Zacząłem rozumieć, że mój zachodni umysł też może być wartością.
Tożsamość na zakręcie: kryzys czy transformacja?
Psychologowie rozwoju duchowego zwracają uwagę, że okres po konwersji często przypomina adolescencję – czas burzliwego poszukiwania siebie. Z jednej strony euforia nowego świata wartości, z drugiej lęk przed utratą zakorzenienia. Niektórzy reagują radykalnym odrzuceniem przeszłości (zerwaniem kontaktów z rodziną, porzuceniem dawnych pasji), co później okazuje się duchową pułapką.
Warto wsłuchać się w historię Agnieszki, która po nawróceniu na buddyzm wyrzuciła wszystkie przedmioty związane z katolickim dzieciństwem: Po latach zrozumiałam, że moja miłość do zapachu kadzideł w kościele czy rytuału wieczornego pacierza z babcią też była ważna. Teraz łączę medytację z chodzeniem na pasterkę – i wcale nie czuję się mniej autentyczna.
Ryzyko duchowego kolonializmu
W niektórych środowiskach buddyjskich panuje niepisana hierarchia – im bliżej azjatyckiego oryginału, tym lepiej. To prowadzi do kuriozalnych sytuacji, gdzie polscy praktykujący zmieniają imiona na sanskryckie, udają, że rozumieją żarty lamów (choć połowy nie łapią), lub próbują na siłę adoptować obce wzorce zachowań. Taka postawa nie tylko wypacza buddyjskie przesłanie, ale i uniemożliwia głęboką transformację.
Znany nauczyciel zen, Roshi Robert, opowiada o studentce, która specjalnie jeździła do Japonii po herbatę matcha: Zapytałem, czy lubi jej smak. Odpowiedziała, że jest okropna, ale 'prawdziwi zeniści piją matchę’. To jest dokładnie to, przeciwko czemu Budda występował – ślepe przywiązanie do formy z pominięciem istoty.
Integracja zamiast imitacji
Kluczowe jest rozróżnienie między esencją buddyzmu a jego kulturowymi ekspresjami. Medytacja uważności nie musi wyglądać jak w birmańskim klasztorze – można praktykować ją podczas spaceru po lesie czy nawet mycia naczyń. Wiele zachodnich ośrodków zaczyna to rozumieć, tworząc hybrydowe formy praktyki, gdzie tradycyjne nauki łączą się z lokalnym kontekstem.
Na Dolnym Śląsku działa np. grupa, która organizuje medytacje w stodole – połączenie zen z słowiańską estetyką. Ludzie przychodzą w swoich zwykłych ubraniach, czasem ktoś przyniesie domowe pierogi. Nie udajemy mnichów, ale serio podchodzimy do praktyki – mówi prowadzący, były katolicki seminarzysta.
Buddyzm jako lustro, nie nowa osobowość
Najgłębsze nauki Buddy mówią przecież o obserwowaniu siebie, a nie tworzeniu nowej tożsamości. Paradoksalnie, im bardziej staramy się być dobrymi buddystami, tym dalej od prawdziwego przebudzenia. Autentyczna praktyka polega raczej na coraz pełniejszym byciu sobą – ze wszystkimi swoimi kulturowymi uwarunkowaniami i osobistymi historiami.
Pewien mistrz chan porównywał to do gotowania: Nie wyrzucasz starego garnka, by ugotować nową zupę. W tym samym naczyniu, w którym gotowałeś bigos, możesz przygotować buddyjską zupę miso. Smaki się wymieszają i to jest właśnie piękne.
Przepis na autentyczność
Jak więc praktykować, nie gubiąc siebie? Może warto zacząć od prostego ćwiczenia: zamiast pytać Co zrobiłby prawdziwy buddysta?, spróbuj Jak te nauki pomagają mi lepiej zrozumieć siebie?. Albo częściej przypominać sobie, że Budda nie chciał tworzyć klonów – jego celem było obudzenie indywidualnego potencjału każdego człowieka.
Duchowość to nie konkurs na najlepszą imitację, ale proces stopniowego odsłaniania tego, co już w nas jest. Może więc największym wyzwaniem nie jest nauczenie się nowej tożsamości, lecz odwagą, by być sobą – nawet (a może zwłaszcza) na ścieżce buddyjskiej praktyki.